Moja pieśń o Małym Rycerzu
Dlaboga, panie Lechu! Larum grają! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie siadasz?
Nie ma dziś księdza Kamińskiego, który by nad trumną zbudował tak spójną narrację. Szabla została złamana, ale nie widać błysku setek nagich szabel wokół i nikt nawet nie marzy, że w najbliższym czasie czeka nas wiktoria na miarę Chocimia i Wiednia. Obawiam się że większość ludzi z mojego pokolenia i młodszych to nawet za bardzo nie kojarzy o czym tu piszę i do czego nawiązuję.
Nasz Mały Rycerz śpi pod biało-czerwonym przykryciem w pałacu, który wreszcie na pewno jest Prezydenckim a nie Namiestnikowskim. Śpi w sercu kraju, który On sam nosił w sercu, a który serca dla Niego nie miał. W kraju, który dla niego był wielką wspaniałą Polską o której czytał i marzył od dziecka, a który nie chce wielkości i wspaniałości, dla którego są to pojęcia anachroniczne i niemodne. W kraju, w którym aby odnieść sukces w polityce trzeba obiecywać grillowanie i wczasy w Egipcie a nie wzywać do sprostania dawnej wielkości. W kraju karłów stojących na ramionach gigantów.
Ten tekst we mnie siedzi od tragicznego sobotniego przedpołudnia. Niełatwo było go jednak zamknąć bo pojawiały się coraz to nowe myśli tak że już nawet nie wiem które moje, a które zasłyszane/przeczytane. Nieprzespane noce i świat oglądany jak przez szybę. Coraz to nowe emocje pędziły i wywracały elegancką konstrukcję ustawionych w szeregu zdań od wstępu do zakończenia. Niech więc mi będzie wolno podzielić się tymi myślami i emocjami, czy może raczej znaleźć dla nich ujście.
***
Co właściwie szczególnego stało się w sobotę rano? Oczywiście katastrofa, wielka ludzka tragedia. Ale katastrofy, w których ginie wielu ludzi – taka smutna prawda – raz na jakiś czas się zdarzają. To, co sprawia że ta jest inna, szczególna i przez to wyjątkowo poruszająca to fakt, iż w jednej chwili odeszła znaczna część elita państwa z jego głową na czele. Każda śmierć jest tragedią, śmierć wielu tragedią tym większą – ale tylko teraz do tej zwyczajnej ludzkiej tragedii dokłada się dramat państwa. Wielka krwawa dziura w miejscu gdzie jeszcze niedawno było tętniące serce Rzeczpospolitej.
To chyba jest to, co łączy nas w bólu i powoduje że chcemy coś zrobić – zapalić świeczkę, być pod Pałacem Prezydenckim, wywiesić flagę czy wreszcie pisać teksty takie jak ten – poczucie że nasza rzeczpospolita, res publica, nasza rzecz wspólna poniosła wielką stratę.
Strata, choć bolesna w wielu wymiarach i przerażająca w swojej rozległości, ogniskuje się na jednej postaci. Tego, który swoją osobą reprezentował majestat państwa i który ślubował, iż dobro Rzeczypospolitej oraz pomyślność jej obywateli będą dla niego najwyższym nakazem.
***
Pamiętam, że wybory w 2005 roku były pierwszymi wyborami w moim życiu, po których się cieszyłem – w literalnie całym życiu, nie tylko dorosłym, bo polityką interesowałem się długo przed dorosłością. Lech Kaczyński, na którego wówczas głosowałem, i w którego kampanii pracowałem, wielokrotnie później mnie zawodził. Nie, nie chodziło mi tu o różne bzdurne zarzuty które Mu stawiano. Nie chodziło mi o zupełne bzdety w rodzaju przekręcenia nazwiska piłkarza, albo wyssane z palca insynuacje np. o alkoholizmie. A już na pewno nie o to, że był niski, nieszczególnie urodziwy i do tego niewyraźnie mówił. Chodziło mi o to, że był politykiem centrum tam gdzie ja chciałem widzieć twardą prawicę. Był tylko i aż uczciwym, rzetelnym urzędnikiem – tam gdzie ja chciałem widzieć politycznego wizjonera i fightera.
Niemniej wkrótce znów pracowałbym (choć pewnie z mniejszy zaangażowaniem) w kampanii i głosowałbym (choć pewnie z mniejszym entuzjazmem) na Lecha Kaczyńskiego. Mimo zawodów, jakie sprawiła mi Jego prezydentura i mimo tego, że w istocie w wielu poglądach (szczególnie na kwestie gospodarcze) byłem od Niego dość odległy.
Wiele błędów Prezydenta jako polityka wynikało z zalet Lecha Kaczyńskiego jako człowieka. Bo był człowiekiem dobrym, wrażliwym, opiekuńczym i wiernym zasadom – choćby wbrew chłodnej politycznej kalkulacji. Często okazywało się że był człowiekiem po prostu za dobrym i zbyt wrażliwym jak na politykę, przypominającą często pływanie w basenie pełnym rekinów. Dawał się podpuszczać, podprowadzać, okazywał się naiwniakiem który wierzy w dane słowo albo że prawda sama się obroni.
***
Ale niesprawiedliwością byłoby mówić tylko o błędach i zawodach bo przecież prezydentura ta miała również wiele sukcesów. Polityka zagraniczna, po raz pierwszy – przy wszystkich potknięciach – zorientowana na polską rację stanu. Kto wie czy za kilkadziesiąt lat, gdy zostaną otwarte archiwa, nie okaże się że to Jemu osobiście Gruzja zawdzięcza swoją niepodległość. Na pewno był co najmniej jedną z kilku osób, które najbardziej się przyczyniły do obrony tej niepodległości – a więc pośrednio i naszej.
Przywracał narodowej pamięci naszych bohaterów, nieraz zapominanych i oczernianych – od powstańców warszawskich, przez „żołnierzy wyklętych” po prawdziwych bohaterów Solidarności.
Przede wszystkim był głową państwa, której można było zaufać. Że nas nie zdradzi, nie sprzeda, nie ulegnie z ze strachu czy z pogoni za poklaskiem. Że będzie na miarę swoich możliwości dbał o interesy Polski i Polaków. Że może się mylić, popełniać błędy – ale zawsze pozostanie wierny prezydenckiemu ślubowaniu.
Lech Kaczyński nie był prezydentem wybitnym, ale był prezydentem dobrym. Przy co najwyżej miernych prezydenturach Wałęsy i Kwaśniewskiego (o zbrodniarzu Jaruzelskim nie wspominając) – zdecydowanie najlepszym prezydentem po 1989 roku. Rzetelnym, solidnym urzędnikiem cechującym się osobistą uczciwością i patriotyzmem.
***
Tym, co nadało Jego postaci rys tragicznej wielkości, była sobotnia katastrofa. Zginął wypełniając swoją publiczną misję. Zginął na posterunku. Zginął w drodze na uroczystości ku czci elity narodu zamordowanej 70 lat temu w Katyniu. Chciał spełnić obowiązek strażnika ich pamięci. Chciał budować polską wspólnotę narodową na zdrowych fundamentach. Katastrofa miała miejsce w wigilię niedzieli Bożego Miłosierdzia, w którą pięć lat wcześniej odszedł Jan Paweł II. W dokładnie tyle samo lat, miesięcy i dni od odzyskania niepodległości 4 czerwca 1989 roku – ile upłynęło między 18 listopada 1918 a 1 września 1939.
Z tylu setek lotów akurat ten lot. Z tylu tysięcy dni akurat ten dzień. Z tylu milionów nieprzewidywalnych okoliczności akurat w tym miejscu i czasie zebrały się wszystkie konieczne by stało się to, co się stało, co najwyraźniej miało się stać. Trzeba cierpieć na jakiś metafizyczny autyzm żeby nie dostrzec w tym palca Bożej Opatrzności, Losu, Ducha Dziejów czy jak kto tam woli nazywać. I widać to na ulicach polskich miast, a szczególnie Warszawy, że przez ludzi przeszedł jakiś dreszcz. Jakby przypadkiem musnął ich drut, którym płynie Historia pod wysokim napięciem.
***
W istocie człowieka leży, żeby spróbować zrozumieć nawet to co niepojęte. Żeby ogarnąć swoją myślą to, czego myślą ogarnąć się nie da. Żeby spróbować zobaczyć w całości obraz, który być może w całości zobaczymy dopiero z perspektywy wieków. Choć więc to zadanie nader zuchwałe i z góry skazane na niepowodzenie spróbuję i ja zajrzeć Panu Bogu przez ramię i zrozumieć do jakiej partii potrzebne mu było tak nagłe i gwałtowne zbicie karty z Małym Rycerzem.
Może palec, który przydusił do ziemi prezydenckiego Tupolewa był palcem, który miał nam pogrozić: O nie, nie, nie marzcie sobie o „normalności”. Nie myślcie, że życie wam minie na płaceniu rat za domek z ogródkiem i godzinach za biurkiem na najwyższym piętrze szklanego wieżowca. Historia nigdy się nie kończy a wasza zawsze była pisana grobami i krwią. W końcu jesteście Polakami.
A może chodziło o to, że Polska dążąca do wielkości, Polska wzniosłych celów i wielkich ideałów, Polska o której mówi się drżącym głosem zbielałymi z wrażenia wargami – że taka Polska zbyt nie przystaje do naszych czasów? Jest zbyt anachroniczna, niefunkcjonalna, niewygodna w robieniu interesów? Musiała więc odejść a miłosierny Bóg chcąc oszczędzić jej powolnego gnicia i erozji wśród śmiechów i szyderstw postanowił zabrać ją do siebie w jednym wybuchu? In a blaze of glory?
A może wręcz przeciwnie? Może jęzory ognia liżące smoleński lasek to było zjawisko znane sejsmologom – erupcja przepowiadająca – mickiewiczowskiej lawy? Bo przecież naród nasz jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi… I oto powoli, powoli plugawa skorupa pęka i jęzory gorącej lawy wypływają, już je widać jak się świecą w tylu miejscach w całym kraju, a największy pod płotem Pałacu Prezydenckiego. I już, zaraz, na naszych oczach będzie wielki wybuch, który zmiecie plugawą skorupę a Rzeczpospolitą skąpie w ogniu wypalającym wszy, które ją oblazły?
A może te światła to jednak ostatni błysk spadającej gwiazdy która za chwilę zgaśnie z sykiem w gnojówce małych intrygantów i geszefciarzy. W rojowisku interesików różnych Misiów, Zdzisiów i Rysiów którzy już wyciągają łapy po sukno i liczą za ile będzie można sprzedać wyrwany ochłap?
Czy to piękny koniec czy piękny początek? Czy od teraz będziemy się wznosić, czy ostatecznie się pogrążmy? Czy ten smoleński lasek był naszymi Termopilami czy raczej Białą Górą? Nie wiem co się właśnie dzieje, ale dzieje się coś wielkiego. Patrzę na to z nadzieją i z trwogą, ze zgrozą i z niecierpliwością. I choć z godziny na godzinę coraz więcej zgrozy i trwogi to przecież wiemy w której kolejności umiera nadzieja.
***
Komentatorzy zastanawiają się czy ta tragedia odmieni Polaków? To źle postawione pytanie. Powinno brzmieć: czy ta tragedia wywróci Polaków na drugą stroną. My nie musimy się zmieniać, nam starczy się przewrócić na drugą stronę, bo w nas od zawsze była i wielkość i małość. Bohaterstwo do szaleństwa i żenujące tchórzostwo. Postawy graniczące ze świętością i skurwysyństwo wołające o pomstę do nieba.
Wnukowie zdobywców Somosierry prześcigali się w serwilizmie, a wnukowie tychże obronili Europę przed bolszewicką nawałą. Gdy jedni brali broń i szli do lasu – inni za pieniądze wskazywali drogi do ich kryjówek a po bitwie obdzierali trupy z butów. Gdy rotmistrzowi Pileckiemu na Rakowieckiej wyrywano paznokcie kapitan Jaruzelski kaligrafował kolejny raport dla Informacji Wojskowej.
No więc na którą stronę my Polacy właśnie się wywracamy? Czy kierunek wskażą nam tysiące przesuwające się w kolejce na Krakowskim Przedmieściu czy tysiące pozapisywane do debilnych grup na Facebooku. Czy przyszłością naszego narodu są harcerze układający znicze pod płotem Pałacu czy młodzież krzycząca „precz z Wawelu”?
Po raz kolejny mogę tylko powiedzieć że nie wiem i cieszyć się, że wprawdzie – poza kręgiem najbliższych – nie najlepiej u mnie z miłością, a i wiarą nieszczególnie hojnie zostałem obdarzony, ale choć trochę nadziei mi skapnęło.
***
To jednak sprawy przyszłe które Jego nie dotyczą. On swoją misję wypełnił. A że podobno był u spowiedzi w przeddzień śmierci to pewnie jest już w znacznie lepszym miejscu. Kto wie, może gawędzi z Marszałkiem czy aby noce w krypcie nie nazbyt zimne? A może łagodnie z góry kiwa palcem i mówi: „ej uważaj Stokrotko bo po tych kilku dniach możesz z kolegami znaleźć się na krótkiej liście kogoś znacznie potężniejszego ode mnie”?
Zapłakałem po tym alkoholiku, kartoflu, kaczorze, Małym Rycerzu, moim Prezydencie. Ale i troszkę mu zazdroszczę. Dla kogoś, kogo powołaniem jest polityka, trudno o lepsze życie i piękniejszy życia finał.
Już odszedł dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu. Dołączył do tych o których pamięć tak zabiegał i którzy tworzyli Polskę, którą kochał. My, żywi, tego nie słyszeliśmy ale w sobotę o 8:56 w katyńskim lasku padła komenda: Panowie oficerowie, baczność! Nadchodzi Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej!