Dlaczego wszyscy mówią o rowerach?
Na ostatniej sesji nie wydarzyło się nic, czego nie można by przewidzieć. Znów zablokowano poszerzenie komisji rewizyjnej o radnego opozycji, oraz oczywiście odrzucono uchwałę zobowiązującą komisję do kontroli działań władzy wykonawczej. Stąd tytuł, bo zamierzam się zająć tematem z bieżącej sceny lokalnej, ale nie dotyczącym bezpośrednio sesji. Zanim jednak do niego przejdę jedna anegdotka sesyjna warta wyłapania.
Otóż gdy w pewnym momencie mojego wystąpienia nazwałem gdyński system polityczny „specyficznym”, strasznie się oburzył przewodniczący Miotke. Ciekawe to, bo system „specyficzny” to może być zarówno specyficznie dobry jak i specyficznie zły. Przypomina mi to stary dowcip jak podchmielony facet wykrzykuje na ulicy: „Rząd jest do d***y!”. Na to znienacka zza rogu wyskakuje milicjant i przystępuje do tzw. czynności. Facet próbuje się bronić: „Ale ja miałem na myśli rząd amerykański!”. A milicjant na to: „Panie, dwadzieścia lat jestem milicjantem i dobrze wiem który rząd jest do d**y!”. No więc najwyraźniej kolega Miotke, który też już dwadzieścia lat jest gdyńskim samorządowcem, dobrze wie na czym polega specyfika naszego systemu politycznego…
Ale do rzeczy – czy zauważyliście Państwo jak wiele ostatnimi czasy pisze się w lokalnych mediach o komunikacji rowerowej? Co chwila możemy przeczytać o nowych inwestycjach – i to z różnych punktów widzenia. Raz urzędowe głosy pochwalne, innym razem głosy krytyczne. Możemy się dowiedzieć o różnych wydarzeniach organizowanych „wokół” rowerowej komunikacji. Trwa publiczna dyskusja kto „gorzej” zachowuje się na drodze: kierowcy, rowerzyści czy piesi i co zrobić żeby było lepiej.
Również w samej polityce miasta widać zmianę podejścia. Jeszcze kilka lat temu bez żenady chwalono się kilometrami rzekomych ścieżek rowerowych („budowanych” metodą namalowania pasa na chodniku lub znaczka na drzewie przy leśnej ścieżce). Teraz – abstrahując od sensowności poszczególnych inwestycji – w komunikację rowerową się inwestuje i planuje dalej inwestować. Powołany został oficer rowerowy, nowy dynamiczny pełnomocnik prezydenta do spraw rowerów (czyli dobrze Państwu znany ZZT), mamy różne mniej lub bardziej szczęśliwe akcje zachęcające do korzystania z rowerów. Krótko mówiąc: „dzieje się w temacie”.
Dlaczego zaszła taka zmiana? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie najpierw streśćmy sytuację zastaną. Otóż gdyński system władzy wbrew pozorom i nazwom jest bardzo zamknięty. Brak zinstytucjonalizowanych mechanizmów partycypacji obywatelskiej, bądź są one szczątkowe (nie ma budżetu obywatelskiego, konsultacje społeczne tylko gdy wymuszone są prawem np. o zagospodarowaniu przestrzennym, słabe rady dzielnic, blokowana obywatelska inicjatywa uchwałodawcza itp.). Brak debaty publicznej – lokalne media są słabe i skłonne do przyczynkarstwa oraz braku krytycyzmu wobec lokalnej propagandy, w rezultacie subiektywny punkt widzenia formacji rządzącej jest przestawiany jako obiektywny i jedynie fachowy sposób prowadzenia polityki samorządowej. Wreszcie silnie schierarchizowana i oparta na osobistej hegemonii lokalna partia władzy nie ma wewnętrznych kanałów kontroli i korekty oraz transmisji oczekiwań społecznych na politykę urzędu. Dla stałych czytelników „Gazety Świętojańskiej” to są sprawy znane.
Oczywiście w takim systemie jak ryba w wodzie czują się osoby biegłe w działaniach nieformalnych, ludzie ustosunkowani towarzysko w kręgach urzędowych, różnego rodzaju lobbyści. To też żadne odkrycie i zjawisko typowe dla całej Polski. Prof. Zybertowicz ukuł na nie nawet zgrabne określenie ARGI – antyrozwojowe grupy interesu. To jest ogólnopolska specyfika, że kto chce ukręcić swoje lody, jest zdeterminowany i ma zasoby by o nie zabiegać – zazwyczaj swoje ukręci. Natomiast brak silnych aktorów zabiegających od dobro wspólne, publiczne, gdyż zasoby, które potencjalnie można by uruchomić by o nie walczyć pozostają rozproszone i zdezorganizowane. By opowiedzieć prościej, na przykładzie: koncern farmaceutyczny, który na określonej konstrukcji systemu refundacji zyska miliony ma siły i środki by o taki kształt systemu zabiegać. Miliony pacjentów, którzy na takim systemie stracą każdy po kilkadziesiąt złotych, nie zbiorą tych kilkudziesięciu złotych we wspólne miliony i nie wynajmą lobbystów, którzy będą chodzić do posłów i urzędników NFZ w ich interesie. Większość z owych milionów pacjentów nawet nie zauważy albo nie pojmie istoty mechanizmu, za pomocą którego zostali oskubani.
Teoretycznie elementem rozszczelniającym system mogłyby być organizacje pozarządowe. One mogłyby być takimi PRGI – prorozwojowymi grupami interesu. Silnymi, dysponującymi odpowiednimi zasobami, aktorami zabiegającymi o decyzje zgodne z interesem publicznym (jakkolwiek go by rozumiały) a nie interesem prywatnym kilku osób, grup czy firm.
W tym miejscu wróćmy na gdyńskie podwórko i zastanówmy się, dlaczego u nas w mieście tak się nie działo. Otóż dominuje wśród gdyńskich organizacji pozarządowych (i to też jest nawiasem mówiąc ogólnopolska specyfika) model organizacji silnie wyspecjalizowanych i zadaniowanych. Zazwyczaj wybierają sobie pewien wąski obszar działalności charytatywnej czy hobbystycznej i zamykają w nim cały swój horyzont. Jak owi tuwimowscy straszni mieszczanie „a patrząc – widzą wszystko oddzielnie/ Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo”. Nie mają ambicji wpływania na system. Szczególnie jadowite połączenie wytwarza się, gdy takie podejście zostaje połączone z inną chorobą – grantozą. Głównym, a często jedynym środkiem utrzymania staje się urzędowy grant, pod uzyskanie grantu ustawia się całą działalność organizacji (albo wręcz… w ogóle tworzy się organizację z góry skrojoną pod konkretny grant). W rezultacie zamiast organizacji pozarządowej powstaje przedłużenie urzędu, swoisty przedsiębiorca publicznej polityki społecznej świadczący na rzecz urzędu wyznaczone przez tegoż usługi. W istocie swojego działania bardziej zbliżają się np. do firm budowlanych startujących w przetargach na budowę dróg niż tego, co rozumie się pod pojęciem organizacji pozarządowej. Urząd określa zadanie, sposób jego realizacji, daje na nie określoną pulę środków – a przedsiębiorcy w drodze przetargu czy konkursu rywalizują o otrzymanie zlecenia.
Abyśmy dobrze się zrozumieli – nie ma w tym nic zdrożnego. Jak ktoś się spełnia np. w opiece nad zwierzętami czy prowadzeniu zajęć dla dzieci z rodzin zagrożonych – a zupełnie nie interesuje go np. zmiana w kierunkach miejskiej polityki społecznej, chce tylko prowadzić te swoje zajęcia – to nie sposób go zmuszać by czynił inaczej. Można tylko przyklasnąć tej i wielu innym dziedzinom użytecznej społecznie działalności. Jeżeli urząd może pewne zadania z zakresu polityki społecznej realizować nie za pomocą wynajętych urzędników tylko osób działających z wewnętrznej pasji to świetnie.
Problem pojawia się wtedy gdy taki model staje się dominującym albo wręcz ekskluzywnym wśród lokalnych organizacji. Gdy pełno organizacji działających na zasadzie: „kasa i określanie zadań z urzędu, działanie na społeczeństwo” a ze świecą szukać organizacji „kasa i określanie zadań od społeczeństwa, oddziaływane na urząd czy szerzej – władzę publiczną”.
Moim zdaniem źródła ostatniego wybuchu tematyki rowerowej na arenie lokalnej należy szukać w coraz mocniejszym zaistnieniu na niej Stowarzyszenia Rowerowa Gdynia. Po prostu pojawiła się – na razie mocno osamotniona – organizacja pozarządowa tego drugiego typu. Organizacja która wyjęła głowę ze swojej działki dostrzegając że klucz do niej (i do wielu innych działek) leży w działaniach władzy publicznej. Że każda władza ma skłonność do inercji i nie ruszy się do roboty jak się jej nie kopnie w odpowiednie miejsce. Wreszcie organizacja, która nie kontentuje się celebrowaniem urzędowego optymizmu, nie boi się moralnego szantażu „upolityczniania”, „oszołomstwa” i „krytykanctwa”. Zgromadzenie silnej ekipy ludzi dysponujących zasobem określonej wiedzy, umiejętności i kapitału społecznego (zdolnych napisać pismo urzędowe i wiedzących gdzie je skutecznie złożyć, umiejących zainteresować media, czy znaleźć dojścia do lokalnych polityków i urzędników) dopięło temat – powstała chyba pierwsza w naszym mieście znacząca prorozwojowa grupa interesu.
A ponieważ będąc pierwszą weszła w próżnię, stąd szybki i spektakularny sukces. Sukces na razie głównie medialno-świadomowościowy, nie przekreślający twardej logiki systemu lokalnego (pomnikiem trwałości tej logiki jest zdublowana estakada, aktualnie zamknięta z powodu otwarcia i w trakcie remontu z powodu budowy – a i nieszczęsna ścieżka w redłowskim rezerwacie też pewnie w końcu powstanie zgodnie z projektem). Ja jednak bym nie lekceważył sukcesów w obszarach miękkich, prędzej czy później będą się one przekładać i na twarde. Gdyński system władzy przestał przypominać teflon, od którego wszystko odpada nie zostawiając śladu, a zaczął przypominać pancerz czołgu. Pociski się od niego odbijają, rykoszetują, ale jednak każdy zostawia zadrapania, wgniecenia, z czasem płyty pancerne zaczną się luzować by w końcu odpaść.
Dlatego choć czasem zdarzy mi się nie zgadzać z tym czy owym postulatem Rowerowej Gdyni, kibicuję działaniom tego stowarzyszenia. I trzymam kciuki by jego sukces zachęcił i ośmielił inne grupy, uświadomił iż strategia pokornego chodzenia po prośbie nie musi być jedyną ani nawet najbardziej skuteczną.
Za: http://www.gazeta.razem.pl/index.php?id=2&t=1&page=42250