Nie wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi
W wywiadzie dla portalu samorządowego prof. Jerzy Regulski opowiedział się przeciw ograniczeniu maksymalnej liczby kadencji, przez które można sprawować urząd wójta, burmistrza czy prezydenta.
Sprzeciw swój motywował tym, że nie ma ryzyka oligarchizacji władzy wójta czy burmistrza – bo władza samorządowa jest z natury poddana największej kontroli społecznej. Jako dowód na poparcie tak postawionej tezy odwołał się do przysłowia „wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi”.
Niestety jeżeli takie stwierdzenie może być na coś dowodem, to tylko na to, że Pan Profesor krąży po orbicie mocno oddalonej od rzeczywistej samorządowej praktyki. A praktyka ta w Polsce jest taka, że poziom znajomości polityki na poziomie samorządu (zarówno jako takiego, jak i konkretnego w danym mieście czy gminie) jest zasadniczo niższy od poziomu znajomości polityki ogólnokrajowej. Mieszkańcom brakuje często elementarnej wiedzy co do kompetencji i zasad działania władz samorządowych – a co dopiero mówić o możliwości racjonalnej i merytorycznej oceny ich pracy.
Przykłady pochodzące z własnego doświadczenia radnego miasta mógłbym mnożyć w nieskończoność. Nagminnie chociażby trafiają mi się kontakty z mieszkańcami, którzy próbują przyjść do mnie „do pracy” do urzędu. Dopytują się w jakim pokoju „urzęduję” i czy do godziny 15 czy do godziny 16. Niektórzy wręcz myślą, że jako radny mam jakieś swoje oddzielne biuro. Informację, że pracuję zupełnie gdzie indziej, w prywatnej firmie, a obowiązkami radnego zajmuję się „po godzinach” przyjmują ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
Gdy wyczuwam, że jest ono podszyte zdziwieniem dla mojej pazerności (o taki i owaki, „ciągnie” kasę z dwóch źródeł) lubię przeprowadzić sondaż: a jak Pan/Pani myśli, ile wynosi dieta radnego w naszym mieście? Tu odpowiedzi są różne, ale zawsze wyraźnie powyżej rzeczywistej kwoty. Rekordziści zwykli wskazywać na stawki rzędu kilkunastu tysięcy miesięcznie, a zdecydowana większość strzela w granicach pomiędzy 5 a 7 tysięcy złotych. Informacja, iż moja dieta wynosi 1760 zł miesięcznie (w miastach zazwyczaj jest to od ok. 1000 do nieco ponad 2000 zł, w gminach nieco mniej) znów przyjmowana jest z dużym zaskoczeniem. Miałem przypadki ludzi twierdzących wręcz, że ich oszukuje, że to nie jest prawda i na pewno my, radni, bierzemy znacznie więcej.
To właściwie ciekawostki, są natomiast mniemania błędne zasadniczo. Na przykład zupełne nie pojmowanie logiki rządzący-opozycja na poziomie samorządu. Raczej nie zdarza się wyborca mający pretensje o posunięcia rządu Tuska do… posłów PiS. Natomiast wyborca mający pretensje do radnego opozycyjnego o posunięcia burmistrza czy prezydenta to chleb powszedni. Zdarzają się też konstrukcje bardziej ekwilibrystyczne – na przykład mieszkaniec mający pretensję o pewną decyzję do radnego, który występował i głosował właśnie przeciw tej decyzji. Przy tym kontrastujący dezaprobatę wobec owego radnego z entuzjastycznym poparciem dla prezydenta, który z kolej daną decyzję proponował i przeforsował na radzie.
Inny nagminny przykład z mojej praktyki to twierdzenie, że radny jest służbowym zwierzchnikiem urzędników samorządowych i może im wydawać wiążące polecenia. Albo – jeżeli coś nie odpowiada na terenie dzielnicy – stwierdzenie „Prezydent jest z centrum i o nie dobrze dba, dobrze się wywiązuje ze swoich obowiązków – a Pana obowiązkiem jest z kolej dbanie o naszą dzielnicę i widać że Pan sobie nie radzi”. To ostatnie było oczywiście połączone z żądaniem abym „złożył w urzędzie wypowiedzenie umowy o pracę” (i wielkie zdziwieni że ja żadnej umowy o pracę w urzędzie nie mam). Miałem przypadki, iż byłem uważany za służbowego zwierzchnika komendanta policji, albo zarządu spółdzielni mieszkaniowej. Raz zdarzył się nawet pan domagający się abym „wydał polecenie” otwarcia na terenie dzielnicy dyskontu jego ulubionej sieci. Oraz pani prosząca bym „kazał wsadzić do aresztu” jej sąsiada za notoryczne zakłócanie ciszy nocnej.
Co gorsza utrzymywanie wyborców w stanie systemowej niewiedzy co do samorządu zasadniczo sprzyja lokalnym oligarchiom samorządowym (mogą wówczas manipulować, przypisując sobie wszystko co się dzieje dobrego na terenie danego miasta czy gminy – a odsuwać od siebie odpowiedzialność za zjawiska postrzegane jako negatywne). Nie sposób więc zakładać że ten stan rzeczy się zmieni sam z siebie w bliskiej przyszłości.
Zostawmy na boku ciekawy wątek dlaczego tak się dzieje, oraz co zrobić aby było inaczej. Musimy zapamiętać prostą konstatację: nie wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi. Władze samorządowe nie będą poddane skutecznej kontroli społecznej jeżeli będziemy dalej żyli w mylnym przekonaniu, że owa kontrola obecnie jest skuteczna i nie wymaga systemowego wsparcia.
za: http://www.stefczyk.info/blogi/radny-radnego/nie-wiedza-sasiedzi,-kto-na-czym-siedzi,6150193967