Czyż nie dobija się “Gawronów”?
Jak na razie nikt nie miał odwagi tego oficjalnie powiedzieć, ale polska Marynarka Wojenna znajduje się faktycznie w stanie likwidacji. Trzon floty stanowią okręty kilkudziesięcioletnie, wyposażone często w archaiczne uzbrojenie.
Po 2020 z obecnego stanu marynarki (ponad 40 okrętów) w służbie pozostanie kilka trałowców i okręt wsparcia logistycznego. Reszta jednostek zostanie po prostu technicznie wyeksploatowana do stanu złomu, a nie ma obecnie żadnego programu budowy czy zakupu okrętów, które miałyby je zastąpić.
W ostatnich tygodniach minister Siemoniak zapowiedział anulowanie dwóch kosztownych remontów – fregat z amerykańskiego demobilu („Pułaski” i „Kościuszko”) oraz okrętów rakietowych typu Tarantula (to z kolej konstrukcje radzieckie). Jednocześnie bardzo krytycznie, choć nie definitywnie, wypowiedział się o kontynuacji budowy korwety „Gawron”, której doprowadzenie do stanu gotowości bojowej prawdopodobnie kosztowałoby blisko miliard złotych.
Potencjalne porzucenie budowy „Gawrona” miałoby na pewnym poziomie sens ekonomiczny. Jest to bowiem jednostka – jak na swoją wielkość i wartość bojową – horrendalnie droga. Przede wszystkim ze względu na to, że miała być prototypem dla całej serii jednostek. Serii, która nigdy nie powstanie. (choć i w samym procesie budowy miały miejsce poważne nieprawidłowości). Poza tym anulowanie budowy „Gawrona” byłoby prawdopodobnie ostatnim gwoździem do trumny Stoczni Marynarki Wojennej, co długofalowo pozbawiłoby marynarkę krajowego zaplecza produkcyjnego i remontowego. Dzisiejsze oszczędności oddalibyśmy potem w dwójnasób w podwyższonych kosztach zamówień dla zagranicznych stoczni. Przyjmijmy jednak teoretycznie dla dalszego wywodu, że i ewentualna decyzja o dobiciu „Gawrona” byłaby racjonalna.
Tylko co w zamian? Otóż nic. Nic w zamian. Nie ma obecnie żadnego innego programu modernizacji floty. Jeszcze przez kilka lat da się utrzymywać fikcję istnienia morskich sił zbrojnych RP, choć nadających się już głównie do parad i oficjalnych wizyt. Potem kolejne okręty pójdą na żyletki a marynarze do koszar.
Można by też spekulować że w warunkach Bałtyku rozbudowana marynarka wojenne jest przeżytkiem i lepiej zadanie obrony polskiego wybrzeża wypełnią nabrzeżne baterie p-lot, rakietowe, startujące z lądu lotnictwo morskie itp. Tyle że nawet wtedy potrzebujemy kilkunastu małych, szybkich okrętów wielozadaniowych chociażby dla ochrony żeglugi handlowej oraz jednej-dwóch większych jednostek zdolnych do ekspedycji w ramach wykonywania zobowiązań sojuszniczych. No a przede wszystkim – owe nabrzeżne baterie, lotnictwo morskie itp. trzeba by zbudować, a takich programów również nie ma.
Niedawno media ekscytowały się widowiskowym przeciąganiem po lądzie okrętu podwodnego typu „Kobben” z bazy marynarki na Oksywiu pod budynek Akademii Marynarki Wojennej, gdzie będzie służył jako muzeum oraz symulator treningowy. Warto by zauważyć, że bliźniacze, równie wiekowe jednostki, to obecnie trzon polskich sił podwodnych (czy raczej ich pozostałości). Kogo i po co więc kształcić ma AMW? Pora chyba na niej utworzyć katedrę muzealnictwa.