Budżet wyborczy i powyborczy
Poniżej felieton, który wraz z felietonem Łukasza Cichowskiego (radny PO) tworzy posesyjny dwugłos w Gazecie Świętojańskiej.
Tegoroczny budżet okazał się bowiem przede wszystkim koronnym argumentem w sporze o budżet zeszłoroczny. Oto w zeszłym roku zarzucałem, iż jest to budżet wyborczy, rozrzutny – co szczególnie razi w warunkach spowolnienia gospodarczego. Efektem takiego podejścia był skokowy wzrost zadłużenia miasta i skokowa wyprzedaż majątku.
Zazwyczaj wśród obrońców zeszłorocznego budżetu pojawiał się argument, że właśnie w trakcie spowolnienia samorząd musi napędzić gdyńską gospodarkę zwiększonymi inwestycjami. I tu pełna zgoda, zwłaszcza, że innym z efektów spowolnienia było obniżenie cen przez wykonawców – a więc wiele inwestycji można było wykonać znacznie taniej, niż jeszcze rok-dwa wcześniej. Stosując taką argumentację obrońcy budżetu 2010 spod znaków Samorządności nie dostrzegali słonia w menażerii. A tymże słoniem był radykalny (zbliżający się do dwucyfrowych procentów) wzrost wydatków bieżących. Co za tym idzie – wyraźne rozjechanie się wydatków bieżących z bieżącymi wpływami. Ocena gospodarza, który wyprzedaje części gospodarstwa i zaciąga kredyty żeby zwiększyć bieżącą konsumpcję, nie jest chyba trudna.
Jak już udało się przyszpilić jakiegoś reprezentanta Samorządności na tych wydatkach bieżących, o tłumaczył taki wzrost jakąś wersją gdyńskiego imposybilizmu – różne wypowiedzi można było wydestylować do stwierdzenia, że wydatki bieżące rosną, bo muszą. Takie są potrzeby i inaczej po prostu się nie da. Pozostało na takie dictum zamrzeć w grozie. Sytuacja, w której mamy stagnację dochodów miasta a wydatki po prostu muszą rosnąć o niemal 10% rocznie, musiała w kilka lat doprowadzić do bankructwa gminy.
Otóż w tym roku okazało się, że się jednak da inaczej. Że można utrzymać wydatki bieżące w ryzach, a nawet minimalnie je zmniejszyć – tak się stało w 2011 roku.
Ostatnim gwoździem do trumny argumentacji, iż zeszłoroczny budżet był, jaki był, ze względu na potrzeby miasta (i rok wyborczy nie miał tu nic to rzeczy) są wydatki na promocję. Otóż o ile inne wydatki bieżące w zeszłym roku rosły o kilka-kilkanaście procent – o tyle budżet na promocję wzrósł o kilkadziesiąt procent. Ostatecznie przekroczył 15 milionów. I co? I okazało się, że w roku bieżącym, nie wyborczym, można miasto promować za ponad 2 miliony mniej. Czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości?
Mamy zarazem uchwyconą konkretną liczbę. Te 2 miliony złotych to minimalna suma, jaką gdyńscy podatnicy zapłacili za budowę wizerunku naszej lokalnej partii władzy. Taka premiaa wyborcza za długoletnie sprawowanie urzędu. Jeżeli porównamy kwotę 2 milionów z tymi nędznymi mniej-więcej 160 tysiącami, jakie na kampanię wyborczą mogły wydać inne ugrupowania (i to tylko te mające kandydata na prezydenta – a i tak większość z nich nie zdołała wygenerować nawet takich sum). Jeżeli uświadomimy sobie, że budowa wizerunku rządzących odbywa się przez całą kadencję a te 2 miliony to tylko górka na intensyfikację propagandy w roku wyborczym… I że środki na budowę wizerunku znajdziemy nie tylko dziale „promocja” ale i chociażby w dziale „kultura” (imprezy!) i wielu innych… Jeżeli uświadomimy sobie te wszystkie okoliczności to świadomość, że przy okazji tej budowy wizerunku ugrupowania (a jednej osoby w szczególności) promowane jest też całe miasto – średnio pociesza.
Żeby jeszcze dobić (a po co czytelnicy mają się dziś poczuć zbyt przyjemnie) dodajmy, że tego rodzaju akcja uszła Samorządności całkiem na sucho. Wygląda na to, że świadoma opinia publiczna w skali naszego miasta nie istnieje. Co by nie mówić (a można powiedzieć wiele) o lizusostwie ogólnopolskich mediów wobec rządu – demolka finansów publicznych nie uszła mu na sucho i po cichu. Oczywiście, uczcijmy proporcje – jest to demolka znacznie większa i błędy znacznie poważniejsze niż te, z którymi mieliśmy do czynienia w Gdyni. Niemniej te gdyńskie były na tyle istotne, że przy normalnej lokalnej debacie publicznej nie powinny przejść tak całkiem gładko. A przeszły.
I tu pojawia się przede mną kolejna zagadka – po co? Po co to wszystko, po co świadoma wieloletnia budowa hegemonicznej pozycji, likwidacja lokalnej debaty publicznej, zamordowanie rady miasta jako miejskiego areopagu – po co, jeśli nie po to, żeby w chwili próby (jak kryzys) móc prowadzić politykę długofalowo korzystną dla miasta, mimo iż przejściowo niepopularną. Bo przecież – wyniki wyborów pokazały to niezbicie – i Samorządność jako partia i Pan prezydent osobiście mogli sobie pozwolić na znaczący spadek popularności, a mimo to spokojnie rządzić. Czy naprawdę trzeba było rozdymać wydatki w kryzysowym budżecie po to, żeby dorzucić jeszcze kilka procent do i tak już rekordowych wyników?
Pozostaje to do dla mnie zagadką politologiczno-psychologiczną. Czy my opozycja uważani jesteśmy za takich idiotów i debili, że nawet minimalne, liczone w ułamkach procentów, zwiększenie prawdopodobieństwa że będziemy mieli ciut więcej do powiedzenia w sprawach Gdyni – jest groźbą tak ogromną, że warto zapłacić miastu każdy koszt za choćby minimalne zwiększenie i tak dużej przewagi Samorządności?
Czy może dobro miasta jako takie w ogóle nie występowało w tych kalkulacjach? Liczyło się już tylko i wyłącznie śrubowanie rekordu, już nawet nie dla władzy samej w sobie ale dla bycia stale tym wyjątkowym, rekordowym, najlepszym, podziwianym w całym kraju? Dobrze jeżeli władze miasta są ambitne, ale zdecydowanie nie o takie ambicje by chodziło…