Zależni niezależni
W publicystyce przyjęło się rytualne narzekanie na „upartyjnianie” samorządów (nawiasem mówiąc równie sensowne byłoby narzekanie na „upartyjnianie” parlamentu) – tymczasem w praktyce możemy obserwować tendencję przeciwną, stopniowego wzrostu znaczenia lokalnych komitetów.
Czy to dobrze? Zapewne nie jest najgorzej, gdy jakąś-tam część organów stanowiących samorządów (im mniejszy samorząd tym większą część) obsadzają lokalne komitety zbudowane wokół konkretnych problemów, na zasadzie wspólnoty terytorialnej danej wsi czy dzielnicy czy wreszcie pojedyncze lokalne autorytety nie funkcjonujące w ramach żadnych struktur. Tak to faktycznie funkcjonuje w mniejszych gminach. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w miastach na prawach powiatu.
Obowiązująca w nich ordynacja z progiem wyborczym 5% w skali całego miasta i realnymi progami wyborczymi na terenie okręgów dochodzącymi do kilkunastu procent (realny próg wyborczy wynika z liczby mandatów do podziału w okręgu oraz stosunku sił pomiędzy komitetami) skutecznie eliminuje takie rzeczywiście oddolne, społecznikowskie, inicjatywy. A mimo to lokalne komitety święcą coraz większe triumfy. Dlaczego? Dlatego, że są w istocie przebranymi w szaty społecznych komitetów lokalnymi partiami władzy popierającymi urzędujących prezydentów.
Prezydent miasta to w polskim ustroju pozycja posiadająca wbudowany, domyślny, potencjał poparcia. Tak się jakoś ludziom kojarzy, że odpowiada za sprawy pozytywne, natomiast za negatywne odpowiada kto inny (np. jak w mieście wybudują nową drogę, to w optyce wyborcy prezydent „wybudował”, natomiast jak jest bezrobocie to „wina” rządu, przestępczość to „wina” policji itp.). Jak pokazują przykłady prezydenci z publicznymi wizerunkami łapówkarza czy gwałciciela cieszą się poparciem około połowy mieszkańców. Prezydenci nie mający na koncie takich wpadek i zręcznie zarządzający swoim wizerunkiem – zbliżają się we wskaźnikach poparcia do tzw. albańskiej większości.
Po co więc mając takie poparcie mieliby wystawiać je na hazard wiążąc się brandem ogólnopolskiej partii? Taka partia nawet jak dziś ma ogromne poparcie to nigdy nie wiadomo jakie będzie miała jutro – wiążąc swoją markę z marką partyjną prezydent miasta wystawia się na ryzyka, nad którymi nie ma kontroli. Jego własną popularność budowaną latami pracy i nakładów (dodajmy – często, w ramach promocji jednostki samorządu, wielomilionowych nakładów budżetowych) może nagle zniweczyć jakaś tam afera Rywina czy podpisanie ACTA. Po co mu to? Lepiej zbudować własny szyld, odporny na ogólnokrajowe zawirowania. Ba, nawet sama partia, z której pierwotnie wywodzi się prezydent, będzie taki ruch popierać jeżeli akurat ma okres dekoniunktury (bo też wie, że pod jej szyldem prezydent przegra i żegnajcie posady – a jak prezydent wygra, nawet pod własnym szyldem, to o kolegach z partii nie zapomni).
I na zdrowie, tak to jest w polityce że każdy orze jak może – gdyby nie towarzysząca temu wszystkiemu obłuda biblijnych nieomal rozmiarów („obłuda do nieba śmierdząca”). Oto bowiem w przeciwieństwie do tych wstrętnych, sterowanych na guzik, partyjniaków przedstawiciele „niepartyjnych” komitetów pro-prezydenckich mają być rzekomo niezależni.
Po pierwsze jest to oparte na fałszywie manichejskiej wizji zależności, w myśl której albo ktoś należy do partii politycznej i wtedy jest zależny – albo nie należy i wtedy z automatu jest niezależny. W prawdziwym świecie natomiast każdy lokalny polityk, partyjny czy nie, funkcjonuje w całej siatce zależności. Zależy od opinii mediów lokalnych, od opinii swoich wyborców, od tego co należy do dobrego tonu w jego środowisku zawodowym czy kręgu przyjaciół i rodziny, zależy od firmy czy osoby u której zarabia na życie i tak dalej. Dodanie to tej siatki zależności dodatkowego elementu – zależności od władz partii – nie powoduje radykalnego przejścia od białej niezależności do czarnej niezależności. Każdy radny, bez względu na przynależność, pozostaje w stanie szarości, skomplikowanego systemu zależności – i już od jego osobistych umiejętności i cech charakteru zależy czy w tym systemie zależności-niezależności umie się rozepchnąć i nieco oswobodzić czy nie.
Po drugie te lokalne komitety pro-prezydenckie od partii politycznej różnią się tylko nazwą i ograniczeniem zasięgu działania. A wiem co mówię – kiedyś w ramach pracy naukowej miałem okazję zebrać ponad trzydzieści najpopularniejszych w politologii definicji tego, czym jest partia – i taki lokalny komitet prezydencki pasował dokładnie do każdej. Różnica jest taka, że w partia ogólnopolska nie skupia się głównie wokół spraw lokalnych – więc nie jest tak że z raz przyjętej doktryny wynikać musi z automatu obowiązek głosowania tak a nie inaczej w setkach spraw rozstrzyganych co roku przez radę miasta. Co więcej, partyjnym zwierzchnikiem radnego z partii krajowej jest zazwyczaj jakiś poseł czy senator, który siedzi w Warszawie i nie ma czasu ani chęci by kontrolować wyniki każdego z kilkudziesięciu głosowań na sesji rady miasta. Zazwyczaj wyznaczy jakiś ogólny kierunek i się nie wtrąca dopóki nie wyczyta w lokalnej gazecie że „jego” radni wyrabiają coś niezgodnego z tym kierunkiem. Wreszcie nawet jakby taki lokalny baron chciał radnymi ręcznie sterować, to i tak zazwyczaj ma też jakichś wrogów wśród innych baronów, ma też nad sobą drabinkę zwierzchnictwa idącą do samego Prezesa czy Przewodniczącego – i zręcznie grający na tych instrumentach radny „podwładny” może w praktyce wywalczyć sobie dużą swobodę. Tymczasem lokalne komitety pro-prezydenckie zbudowane są wokół założenia że prezydent świetnie rządzi w danym mieście. Znakomitość posunięć prezydenta jest więc w nich obowiązującą ideologią a to z kolej przekłada się na doktrynalny obowiązek popierania każdej propozycji prezydenta i jego urzędników. Dodatkowo prezydent jest jedyną władzą w swoim komitecie (bo to jego osobista popularność i zasoby które on osobiście kontroluje są jedynymi aktywami komitetu) i jest żywotnie zainteresowany każdym głosowaniem – zazwyczaj zresztą osobiście siedzi na sali obrad i patrzy jak jego radni głosują. Radny pro-prezydencki nie ma więc luzu wynikającego z oddalenia od zwierzchnika i nie ma możliwości takiego luzu sobie wywalczyć grając na siatce zależności w której i jego zwierzchnik musi funkcjonować. Ma jednego konkretnego suwerena, który ma bezpośredni interes w każdym działaniu radnego i który ma chęć i środki by każde takie działanie kontrolować.
Za: http://www.stefczyk.info/blogi/radny-radnego/zalezni-niezalezni